Dziesiątego października, mimo szalejącego na zewnątrz huraganu, wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych wiwatowało. W powietrzu czuć było smak zwycięstwa, bowiem na świat przyszliśmy my - potomkowie florydzkiej śmietanki. Cztery zaprzyjaźnione kobiety, urodziły dzieci, od których w przyszłości będą zależały losy stanu, a nawet i kraju. Dzieci Wiatru - tak nas nazywano. Od pierwszej sekundy wiedziano bowiem, że tacy właśnie będziemy - porywiści, zdecydowani i nieustraszeni. I tak właśnie było, cóż, a przynajmniej przez pierwsze siedem lat. Connor Barlow, najmłodszy z całej czwórki zaginął w dniu siódmych urodzin, tuż po pokrojeniu tortu i nie było dnia, żebym nie wysłuchiwała jego kroków pod moimi drzwiami. Przez kolejnych dwanaście lat, w rocznicę zaginięcia naszego brata przeżywaliśmy tę katastrofę na nowo, a cierpienie nie ustępowało ani na sekundę. Do teraz. Nazywam się Victoria Cristobal i dam sobie głowę uciąć, że dosłownie przed chwilą o mały włos nie potrąciłam Connora.